czwartek, 7 sierpnia 2014

Rozdział pierwszy... #1



Witam was na pierwszej, z trzech części pierwszego rozdziału The 100 Our Story - Fan Fiction. Dla fanów serialu nie muszę wiele tłumaczyć, dla tych którzy stykają się z tematem po raz pierwszy, zapraszam do karty "Historia".
W luźny sposób bazuję na serialu, jednak nie jest to typowe Fan Fiction. Wziąłem tylko idee fabularną głównego wątku, a większość postaci, z którymi przyjdzie wam się spotkać zostały stworzone przez fanów, za co serdecznie dziękuję. Stąd również nazwa - Our Story.
W innych kartach na górze, znajdziecie przydatne linki, takie jak:
- do mojego profilu na FB, żebyście mogli sprawdzić inne moje dzieła i być na bieżąco z aktualizacjami
- do Fan Page The 100 PL z którym współpracuję
- do Facebook'owej grupy The 100 PL.

To chyba tyle, jeśli chodzi o informacje jakiekolwiek ; ) Zapraszam was do lektury...



1.
Przerażenie. To chyba najlepsze określenie na to, co czuli więźniowie, pojedynczo i przymusowo zamykani w ciemnym pomieszczeniu. Każdy z nich na wejściu dostał metalową bransoletę, która została siłą i wbrew woli zapięta na nadgarstku. Po „oznakowaniu” każdy był przypinany do siedzenia magnetycznymi pasami. Przez cały czas panował półmrok i dopóki ich oczy nie przyzwyczaiły się do tych warunków, nie wiedzieli z kim, ani gdzie są. Niestety wciąż otwierające się drzwi wpuszczające drobiny światła nie pozwoliły im na ten zabieg, a krzyk jednej osoby wzmagał krzyk drugiej i tak rodziła się histeria...
Lecz w pewnym momencie drzwi przestały się otwierać. Krzyki o pomoc, wypuszczenie i ratunek milkły tak szybko, jak ich oczy przyzwyczajały się do ciemności. Pierwsze rozpoznanie ukazało im kształt pomieszczenia i to, że siedzą w kilku rzędach, ale nie są jedyni. Nad i pod nimi słyszeli kolejnych więźniów. Szybkie połączenie faktów dało im proste wnioski. Byli na statku. Kilkupokładowym. Ale pytania chodzące po głowie - dlaczego oni, gdzie lecą, w jakim celu, czy to może ich podróż śmierci - wzbudziły kolejny krzyk histerii. Znów słychać było rozpaczliwe wołania o pomoc, ratunek, aż w końcu groźby.
W jednej chwili wszystkie krzyki zostały zagłuszone przez jeden głośny huk. Powód odczuli wszyscy pasażerowie. Zostali odłączeni od Arki. Statek poleciał w nieznanym dla nich kierunku, krzyki znów się wzmogły, a kiedy ich oczy w końcu przyzwyczaiły się do mroku odpalił się jeden
z ekranów. Rzucił jasnym, białym światłem i oślepił wszystkich. Jednak nie gasł, jak w przypadku światła z otwieranych drzwi, wyraźnie ktoś chciał żeby odzyskali wzrok, ponieważ zapaliły się wszystkie światła pokładowe.
Grace Collin, drobna dziewczynka o bladej cerze, z twarzą w kształcie serca i piegami najszybciej zaczęła widzieć. Wykazała się sprytem i przez większość czasu miała zamknięte oczy. Rozpaczliwie szukała swojego przyjaciela, czarnoskórego Anthony'ego Graya, lecz bezskutecznie.
Kilka miejsc obok zauważyła coś, co wprawiło ją w osłupienie. Był to mężczyzna w wieku około 30 lat, który odstawał od reszty nie tylko wiekiem. Miał na sobie szerokie wojskowe bojówki w szarym kamuflażu, kamizelkę taktyczną oraz wojskowe buty. Wiedziała, że tak chodzą ubrane tylko jednostki specjalne Arki. Ich specjalizacja to walka z najgroźniejszymi przestępcami. Zaczynała myśleć, czy to oznacza ich koniec, którego brutalność nie powinna znaleźć się na Arce? Przyjrzała się bardziej mężczyźnie, ale nie rozpoznawała w nim żadnego ze sławnych „wojowników”. Owalna twarz, zarost na twarzy skupiający się głównie wokół ust i podbródka z lekkim meszkiem na policzkach oraz długie włosy zaczesane do tyłu. Wydawał jej się znajomy, ale nie mogła skojarzyć skąd... Kiedy odgadła, jej źrenice poszerzyły się kilkukrotnie ze strachu i zdziwienia.
Wtedy na białym ekranie pojawił się obraz. Pani Kanclerz, kobieta w wieku 46 lat, o długich, czarnych, prostych włosach, okrągłej twarzy i szarych oczach, które dla wielu wydawały się być martwe. Siedziała za swoim biurkiem, wyprostowana i spokojna jak zawsze.
- Witajcie skazańcy – zaczęła powoli. Jej głos przyprawił wielu więźniów o ciarki na plecach. - To może być wasz koniec, ale nie musi, jeśli mnie wysłuchacie. Wszyscy zostaliście skazani na śmierć, gdy tylko osiągniecie pełnoletniość, co dla wielu z was powinno przyjść nawet w dniu dzisiejszym. - na ułamek sekundy na twarzy pani Kanclerz pojawił się uśmiech. Tylko najbardziej spostrzegawczy mogli to dostrzec. Dla Grace to wystarczyło, żeby przeczuwać przyszłą śmierć. - Według naszych naukowców Ziemia nadaje się
w siedemdziesięciu pięciu procentach do życia. Zostaliście wybrani jako grupa ochotników, aby sprawdzić czy mają rację. - większość więźniów w tym momencie była zagubiona
i zdziwiona. Co bardziej rozsądni przełknęli ślinę, wiedząc co to oznacza. - Moje gratulacje, wracacie na naszą ojczystą planetę. Jeśli przeżyjecie, musicie się skontaktować z Arką
i nas o tym poinformować. To rozpocznie realizację planu powrotu wszystkich mieszkańców, łącznie z waszymi rodzinami. Gdy tylko reszta z nas przybędzie, wszystkie wasze winy zostaną wam wybaczone, bez względu na ich wagę. - szmery i uśmieszki pojawiły się wśród więźniów. - Zanim dotrzecie na Ziemię, jesteście zabezpieczeni tymi magnetycznymi pasami. Zwolnią się, gdy tylko dotrzecie do celu, którym jest Mount Weather. Tam znajdziecie niezbędny sprzęt i zaopatrzenie. - przerwała na chwilę. - Życzę szczęścia i mam szczerą nadzieję, że wam się powiedzie. Tobie również sierżancie. - obraz zniknął.
„SIERŻANCIE?!” - krzyknęła w myślach Grace. Teraz była pewna, z kim przyszło jej dzielić pokład. Większość więźniów jednak nie wiedziała, a szmery i hałasy się wzmagały, głównie były to groźby, że sierżant jest przez nich z miejsca spisany na straty. Grace odruchowo popatrzyła w stronę żołnierza, ten siedział nadal w pozycji, w jakiej go widziała ostatnio. Nawet jego mina nie zmieniła się choćby na sekundę. Jednak tym razem patrzyła za długo, zauważył to i ich spojrzenia się skrzyżowały. Mężczyzna delikatnie się uśmiechnął i... dziewczyna znalazła tam coś innego niż się spodziewała...
- PARSZYWA GNIDA! - przedarł się żeński głos. Dość mocny. Wszystkie oczy zwróciły się w jednym kierunku. Remy Vermillian, chuda dziewczyna o trójkątnej twarzy, bladej cerze
i długich, chyba nigdy nie ścinanych włosach o charakterystycznym czerwonym zabarwieniu. - JAK ONA MOŻE NIE MIEĆ SUMIENIA?! WYSYŁAĆ NAS NA PEWNĄ ŚMIERĆ!
- Wyluzuj się, doktorku. - rzucił niedbale James Shannon, przerywając jej wypowiedź. Chłopak średniego wzrostu, miał ciemną cerę, włosy związane w kucyk i charakterystyczne dwa kolczyki w prawej brwi. Większość więźniów kojarzyła go z włamaniem do bazy danych Arki oraz jego rodzicami, którzy byli wysoko postawionymi pracownikami ochrony. - Z tego co wiem, to Ziemia jest od dawna możliwa do zamieszkania. - James rozpiął swoje magnetyczne pasy i wstał z miejsca. Powoli zaczął zbliżać się do sierżanta. - Zatem my przeżyjemy, ale... Bardziej interesuje mnie los naszego „opiekuna” - chłopak wyraźnie zaakcentował ostatni wyraz.
Zapadła głęboka cisza, aż w końcu pojedyncze głosy skupiły się w jedną całość i mówiły „śmierć”. Remy spuściła głowę, nie chciała tego oglądać ani słuchać. Tylko Grace próbowała to jakoś uspokoić, lecz z marnym skutkiem.
- Więc moim zdaniem, powinniśmy go zabić teraz. Gdy się uwolni, będzie wielkim problemem dla nas wszystkich. - ciągnął James – Co wy na to, moi drodzy?! - wręcz krzyknął z entuzjazmem chłopak, stojąc przed sierżantem. Więźniowie zaczęli skandować „śmierć, śmierć, śmierć”. Grace zamknęła oczy, a żołnierz dalej patrzył w martwy punkt. - A więc... Co z tobą zro...
- LEPIEJ WRACAJ NA MIEJSCE! - warknęła Collin. - Możemy wpaść w turbulencje,
a wtedy może stać ci się coś złego! - dziewczyna zadziwiła samą siebie. Nie wiedziała czy zabrzmiało to jak próba ochrony Jamesa czy żołnierza. Dobrze wiedziała, że on może być problemem po wylądowaniu, ale z kolei widziała w jego oczach coś innego niż mówili wszyscy...

Tłum dalej skandował „śmierć!”, a chłopak się roześmiał i machnął ręką na Grace, która błagalnym wzrokiem zaczęła patrzeć na Remy. Bezskutecznie, lekarka nie chciała mieć z tym nic wspólnego. James ukucnął przed sierżantem i dalej patrzył na jego twarz.
- Więc jak chcesz zginąć, ochroniarskie ścierwo? - syknął chłopak, wyciągając skonstruowany prowizoryczny nóż. - powoli, czy jednak szybko, jak większość z rodzin tych więźniów?!
Sierżant szybkim ruchem odwrócił głowę w kierunku Jamesa patrząc mu prosto w oczy. Chłopak zachwiał się ze strachu ale starał się to ukryć najlepiej jak umiał, z zamierzonym skutkiem, bo tłum dalej skandował „śmierć”, ale tym razem były to jednostki, a nie całość. Żołnierz przyglądał się chwilę twarzy siedemnastolatka, uśmiechnął się szyderczo.
- Za moich czasów takie płotki jak ty nawet nie były warte mojej uwagi. - sierżant szepnął, ale na tyle głośno, żeby większość więźniów to usłyszała, co spowodowało kolejne szmery między nimi. James przełknął ślinę, wydawało mu się to tak głośne, że chyba słyszał to cały statek.
Kolejny raz zachwiało chłopakiem, tym razem były to turbulencje. Statek więźniów wleciał
w atmosferę ziemską. Shannon zaczął tracić równowagę, a Grace widziała, co planuję żołnierz.
- James! - krzyknęła, ale było za późno. Sierżant wyprowadził szybki ruch głową uderzając Jamesa
w nos. Chłopak zalał się krwią i poleciał do tyłu, padając bez ruchu na pokład. Nastała cisza przerywana tylko dźwiękami turbulencji z powodu wchodzenia w atmosferę.
- Mój Boże, zabiłeś go! - wrzasnęła ze strachem Grace. Reszta więźniów tylko patrzyła ze zdumieniem. - Jak mogłeś?! Powinieneś nas ochraniać!
- Nie. - odparł żołnierz, odwracając głowę w jej stronę. Zajrzała głęboko w jego zielone oczy widząc tam... spokój. - Jesteś w błędzie, słoneczko. On żyje a ja nie mam was bronić.
Kolejne szmery wśród więźniów przerwane zostały przez jedno potężne szarpnięcie statkiem. Po chwili zwolniły się pasy magnetyczne, co oznaczało tylko jedno – koniec podróży...

2.
10 dni wcześniej – Arka.
- Crux! Sierżancie! - krzyknął kapitan Shannon, wysoki i chudy mężczyzna o zwyczajnej twarzy w czarnym uniformie ochrony Arki. Żołnierz zatrzymał się na korytarzu, czekając na wyższego rangą kolegę. - To prawda? Lecisz z nimi na Ziemię?
- Prawda. Byłeś jednym z wyznaczających mnie do tego zadania. Zgrywasz głupszego niż jesteś? - syknął Crux. Kapitan trochę oniemiał, ale starał się to zamaskować. Podszedł do sierżanta o krok, stali teraz twarzą w twarz.
- Uważaj synku, bo możesz skończyć inaczej, a mam dla ciebie propozycję. - rzucił agresywnie kapitan. Crux okazał zdziwienie, bo cóż może mu zaoferować kapitan ochrony Arki? - Będzie tam mój syn, James. Chcę, żebyś go ochraniał do czasu, aż nie przybędziemy. - Kapitan cofnął się o krok. - W zamian dostaniesz ze zbrojowni Arki co tylko zechcesz.
Crux udawał, że namyśla się chwilę. Dokładnie wiedział, czego chce i wiedział również, że kapitan będzie miał problem ze spełnieniem jego żądań. - Zgoda. - odparł sierżant. Na twarzy Shannona zamalował się uśmiech. - Ale chcę WSZYSTKIE moje rzeczy, które były w moim ekwipunku
w czasie zamrożenia.
Kapitanowi uśmiech zszedł z twarzy. Wiedział, że to niemożliwe, bo nie ma do nich dostępu. Przy odrobinie szczęścia może mu się udać, ale na szali stoi jego kariera. - W... Wszystkie? - zawahał się kapitan.
- Tak. - odparł Crux. - Broń krótka, długa, nóż, zdjęcie i Kate. Oraz zapas amunicji. Wtedy twój synek będzie bezpieczny. - Na ustach sierżanta zamalował się szyderczy uśmiech. Kapitan przełknął ślinę.
- Wiesz, że to praktycznie niemożliwe, prawda?
- Albo to będzie na statku, albo osobiście zabiję twojego szczeniaka. - rzucił obojętnym tonem Crux. - Wybieraj. Syn albo kariera.
Kapitan zamarł bez ruchu, nie potrafił nic odpowiedzieć. Sierżant nawet nie czekał, tylko odwrócił się na pięcie i poszedł w swoim kierunku, pozostawiając kolegę z własnymi myślami na pustym korytarzu.

3.
Ziemia – teraźniejszość.

Wszyscy więźniowie zebrali się przy głównych drzwiach statku, a przynajmniej tak im się wydawało. Odkryli, że te, którymi zostali wprowadzeni, zostały szczelnie zamknięte przez blokadę mechanizmu otwierającego, najprawdopodobniej po uderzeniu w Ziemię. Tak stwierdziła Ruby Vinley, wysoka dziewczyna o długich, rudych włosach i kształtnej twarzy, która była jednym z najlepiej prosperujących studentów na miano głównego mechanika Arki. Została jednak niesłusznie posądzona o morderstwo przyjaciółki i wysłana razem z Setką.
- Myślisz, że możesz to otworzyć? - spytała pełna nadziei Grace, która przerwała grobową ciszę panującą wśród więźniów.
- Chyba tak. - odpowiedziała Ruby, nawet nie spoglądając na dziewczynę. - Na pewno byłoby łatwiej, gdybyście wszyscy nie patrzyli mi na ręce.
Grace zarumieniła się ze wstydu. Więźniowie zaczęli powoli odsuwać się i szukać miejsca, żeby usiąść wygodnie. Mała grupa zdecydowała użyć miejsc, w których spędzili „podróż”. Grace była jedną z tych osób. Zaczęła rozglądać się dookoła, żeby zorientować się, w której części statku się znajduje.
Była to środkowa część, która była najmniej spisana na straty w razie kolizji, większość ścian była pusta, z kilkoma wnękami, które po głębszej analizie okazały się kojami dla załogi. „Część mieszkalna” - pomyślała. „Więc to szybko przerobiony transportowiec. Pod nami musi być magazyn, a nad nami mostek”.
Rozglądając się, zauważyła sierżanta stojącego przy drabinie łączącej wszystkie trzy pokłady. Powoli skierowała się w jego stronę, po drodze mijając Remy, która opiekowała się Jamesem. Kiwnęły porozumiewawczo głowami. „Czyli jednak mówił prawdę...” powiedziała pod nosem.
Ocknęła się dopiero, kiedy wpadła na żołnierza. Omal się nie przewróciła i dopiero teraz zorientowała się, że jest od niego o głowę niższa, a on nawet nie zauważył, że się od niego odbiła.
- Przepr...
- Twój przyjaciel. - przerwał jej. Grace była nieco zdziwiona i wybita z rytmu tym stwierdzeniem.
- Anthony. - dodała niepewnie.
-Wiem. Anthony Gray. Skazany za atak na strażników. Tak samo jak ty. - odparł spokojnie. Dziewczyna poczuła się nieco skołowana. Jednak z drugiej strony zaczęła rosnąć w niej złość z bezradności. - To dzięki waszej dwójce powstał oddział który szkoliłem. Wy jesteście powodem narodzin tych „pseudo wojowników”.
- MY?! - warknęła ze wściekłością przechodząc przed niego i patrząc mu w twarz. Sierżant dalej patrzył w sufit. A raczej właz na górny pokład. - Jak śmiesz w ogóle... - zamilkła na chwilę bo dotarły do niej ostatnie słowa żołnierza. - Jak to, „pseudo wojownicy”?
Sierżant zaśmiał się cicho. Opuścił głowę i spojrzał w jej duże i ciemnobrązowe oczy. Po chwili na jego twarzy zamalował się uśmiech. Ale nie ten sam szyderczy, co do Jamesa, a przyjazny i pełen... opieki. Dziewczyna na chwilę zamarła, bo nie wiedziała, czego się spodziewać.
- Niska jesteś. - rzucił żołnierz. Grace automatycznie się zarumieniła i spuściła głowę, sama nie wiedząc, z jakiego powodu. Mężczyzna odgarnął jej rude loki, zaczesując za ucho. Collin podniosła wzrok. - Mówię o nich „pseudo wojownicy”, bo nie potrafili opanować tego, co chciałem im przekazać. - Sierżant znów zaczął patrzeć na właz. - Zbyt brutalnych strażników wrzucali do tych „wojowników” na „moje szkolenie”. Gówno, nie szkolenie. - Grace słuchała go uważnie, zastanawiała się czy mówi szczerze, czy tylko z nią pogrywa, ale w jego głosie wyczuła nutkę złości. - Patrzysz nie w tę stronę. - dopiero zorientowała się, że bezceremonialnie się na niego gapi. - Twój przyjaciel wyjdzie z górnego pokładu. Zaraz otworzą właz.
- Skąd Ty..
Nie dokończyła. Właz został otwarty tak, jak to przewidział żołnierz, jednak zaraz po tym coś, albo ktoś, spadł z góry. Sierżant pewnie złapał ją w swoje ramiona. Ją, i to nie byle jaką ją. Średniego wzrostu, zgrabna z długimi brązowymi włosami i przeciętnych rozmiarów dekoltem, który był widoczny przez wcięcie w bluzce. Kiedy tylko poczuła, że ktoś ją złapał, bez namysłu oplotła rękoma szyję swojego wybawcy, wyglądali niczym para młoda. Grace upadła ze strachu i patrzyła na to, kompletnie zaskoczona. Jakby żołnierz przewidział przebieg wydarzeń.
- Witaj kochanie – rzucił kiedy tylko „panna młoda” popatrzyła na jego twarz. Dziewczyna miała mały nos i pełne usta, oraz oczy w kolorze jadeitu.
- Większość facetów ma zwyczaj gapienia mi się na cycki. - rzuciła niedbale.
- Nie jestem większością facetów. - Dziewczyna uśmiechnęła się z zadowoleniem, nie dało się ukryć, że sierżant również.
- Luna Night.
- Crux.

Grace powoli dochodziła do siebie. Zorientowała się, że siedzi na ziemi dopiero, gdy usłyszała, że ktoś ją woła. Był to męski głos. I to bardzo dobrze jej znany.
- Anthony? - spytała niepewnie i podniosła wzrok, zauważając swojego przyjaciela wychodzącego z górnego pokładu. - Anthony! - wrzasnęła, uradowana. Gdy chłopak zszedł z drabiny, Grace natychmiast rzuciła mu się na szyję, przytulając się do niego z całej siły. - Nic ci nie jest? - spytała pośpiesznie.
- Nie. A tobie? - dziewczyna pokręciła przecząco głową. - To dobrze. Podobno jest z nami jeden z ochroniarzy, to prawda?
- O mnie pytasz, Gray? - rzucił Crux, który stał za Anthonym. Chłopak się odwrócił i spojrzał w twarz żołnierza z ogromną nienawiścią.
Anthony Gray był wysokim, ciemnoskórym chłopakiem, o dość pokaźnej i muskularnej posturze. Krótkie dredy warkocze jeszcze bardziej nadawały mu wygląd „wojownika z getta”.
Grace starała się odciągnąć Anthonego, ale bezskutecznie, całej akcji z bliska przypatrywała się Luna, a z dalszej odległości reszta więźniów, łącznie z tymi schodzącymi z górnego pokładu, którzy z połowy wysokości skakali jak najdalej od tej dwójki.
- Zginiesz, psie. - warknął Gray. - Za moją rodzinę. Oraz wszystkie rodziny tych więźniów które zostały stracone na Arce!
Crux zaśmiał się głośno, co nieco wybiło z rytmu Anthony'ego. Kiedy żołnierz się uspokoił, na jego twarzy znów zamalował się szyderczy uśmiech. Grace wiedziała, że to może się źle skończyć. Kolejne głupie narażanie życia, czego nie lubiła najbardziej. Widziała, co się stało w ułamku sekundy z Jamesem, a przecież Crux był wtedy zabezpieczony pasami.
Żołnierz podniósł rękę i energicznie zaczął zginać i prostować palce w nonszalanckim geście zachęcenia Anthony'ego do ataku. Ten miał właśnie nastąpić, gdy z drabiny zeskoczyły między nich dwie postacie, co powstrzymało ewentualny rozlew krwi.
Ender Crouch, szczupły, średniego wzrostu chłopak. Kruczoczarne włosy opadały mu na czoło, a pod nimi skrywał niewielką bliznę w kształcie krzyżyka.
Druga postać to Aleksandra Brown. Szczupła, niecałe 170 centymetrów wzrostu. Ciemne włosy sięgające do pasa i oczy, które były lekko skośne i przysłonięte dużą ilością rzęs. Do tego lekko zadarty nos i małe usta czerwonego koloru. Każdy kojarzył ją z naturalnego piękna, bo nigdy nie nosiła makijażu.
Anthony był nieco zdziwiony takim obrotem spraw. Zresztą nie tylko on, bo Luna i Grace także nie wiedziały, o co chodzi. Tylko Crux dalej stał ze swoim uśmieszkiem, niewzruszony.
Collin dobrze wiedziała, kim jest owa dwójka. Każdy to wiedział. Crouch został wrobiony w kradzież, a jego rodzice – matka lekarka i ojciec mechanik – nie mogli udowodnić niewinności syna. Brown z kolei, była marzeniem każdego chłopaka na Arce.
- Spokojnie panowie, nie ma sensu rozlewać niepotrzebnie krwi. - zaczął spokojnie Ender.
- Nie mieszaj się w to. - syknął Anthony. - Nie chcesz tego, bo twoi rodzice nadal żyją!
- Walka to nie rozwiązanie, nie teraz! - krzyknęła Aleksandra.
Anthony dalej był wściekły i starał się ich ominąć, a Crux znów zarzucił swój obojętny wyraz twarzy i skrzyżował ręce na piersiach. Początkowo Brown i Crouch chcieli uspokajać obu, jednak widząc, że większy problem jest z Anthonym, na nim skupili swoją uwagę. Grace również chciała pomóc, ale nienawiść Graya do strażników przez ostatnie lata wzrosła niewyobrażalnie, tak samo jak jego siła.
- A może załatwimy to jak wyjdziemy, co? - rzucił spokojnie Crux. Wszystkie pary oczu skoncentrowały się na nim i na tym, co ma do powiedzenia. - Bez wtrącania się osób trzecich. Bez zbędnych narzędzi. - ciągnął dalej sierżant. - Ja, ty i gołe pięści. Stawką będzie życie. Wtedy przekonamy się, czy lepszy jest wojownik z getta, czy... - Crux przerwał na chwilę i zgiął głowę w lewo i prawo „strzelając” kręgami szyjnymi - Wyszkolony do zabijania żołnierz.
Zapadła martwa cisza. Wszyscy, bez wyjątku stali jak wryci. Jedyne słyszalne głosy to błagająca o spokój i odmowę Grace, oraz klnąca pod nosem Ruby, która miała problem z drzwiami. Z Anthony'ego powoli schodziło powietrze.
- ZGODA! - ryknął po chwili. - Gdy tylko wyjdziemy czeka cię powolna śmierć, gnido!
Crux znów uśmiechnął się szyderczo, Grace popłynęło kilka strużek łez, natomiast tłum więźniów zareagował entuzjastycznie na wieść o pojedynku.
„Chleba i igrzysk” pomyślał Crux, który odwrócił się i skupił uwagę na włazie do dolnego pokładu, który był zatrzaśnięty praktycznie na amen. Żołnierz kucnął przy nim i zaczął badać sprawę.
- O ile wyjdziemy. - przerwała chwilową radość Ruby. - Te drzwi są zbyt uparte, jak na razie.
- Pozwól, że ci pomogę. - rzucił Crouch i zaczął iść w jej kierunku.
- Nie, dzięki. - odparła dziewczyna. - poradzę sobie bez twojej pomocy, pięknisiu. - dodała ze złością.
- Schowaj to wiadro jadu. Są ważniejsze rzeczy, więc sprawy przeszłości zostaw na później, zgoda? - odpowiedział szybko Ender. Dziewczyna myślała przez chwilę.
  • Zgoda. Ale jak stąd wyjdziemy, jesteś dla mnie powietrzem, Crouch. Jasne?
Chłopak nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się przelotnie i skierował od razu do mechanizmu drzwi.

- Anthony, jak mogłeś? - spytała ze łzami Grace. - On cię zabije. Nie widzisz, kim on jest?
- Nikim. - odparł Gray. - Już raz pokazaliśmy strażnikom, a to było ponad dwa lata temu. Teraz będzie gorzej, bo poleje się krew!
- Przestań. - rzuciła Brown. - Nie rozumiem was, facetów. Wieczna walka. I po co? Zemsta to nigdy nie jest dobry powód do... czegokolwiek.
- Zwłaszcza do narażania życia! - dodała z krzykiem Collin. - Wiesz, jak tego nie cierpię, więc dlaczego...
- Zaufaj mi. - odrzekł chłopak. - Grace, ufałaś mi przez tyle czasu. Zaufaj mi jeszcze raz, okay?
- O... Okay. - niepewnie szepnęła Collin. Chociaż po głowie chodziło jej „i zobacz gdzie wylądowaliśmy”. - Jak w zasadzie wydostaliście się z pokładu?
- Siłą. - wyjaśniła Brown. - Potrzebowaliśmy kilku siłaczy, żeby otworzyć właz. Niestety na górze są same mięczaki i gdyby nie siła twojego przyjaciela, dalej byśmy tam tkwili.
Rozmowę przerwał im trzask i hałas otwieranego siłą włazu na dolny pokład. Ku zdziwieniu wszystkich, a najbardziej pasażerów górnego pokładu, Crux zrobił to sam. Nie oglądając się jednak na nic, wyjął i odpalił latarkę, którą włożył w usta i powoli zaczął schodzić na dół.
Gdy tylko zniknął, spod pokładu zaczęli powoli wychodzić kolejni więźniowie. Byli to ci najsłabsi, którzy mieli najmniejsze szanse na przeżycie. Grace i Remy natychmiast rzuciły się do pomocy.
„Teraz wszystko jest jasne” - mówiła w myślach Collin - „Transportowiec z autopilotem w razie zagrożenia lub problemów odrzuca magazyn. Dlatego są tam najsłabsi...”
Jej rozmyślania przerwał krzyk radości Endera i Ruby.
- Udało się!! Możemy otworzyć drzwi! - krzyknęli jednocześnie. - No to jedziemy?
- Zaczekajcie! - powstrzymała ich Remy. Zdziwione miny zebranych więźniów wyrażały jedno pytanie, „dlaczego?” - Niech zbiorą się wszyscy. Jesteśmy jednością i jako jedność możemy przetrwać. - kolejne miny pytające „co?” - Eh, po prostu otwórzcie te przeklęte drzwi jak zbierze się tu cały dolny pokład!

4.
Crux chodził po magazynie, wyraźnie szukając czegoś konkretnego. Zadanie utrudniali mu więźniowie, którzy jak najszybciej chcieli wydostać się z ciemnego i dusznego pokładu. Żołnierz bardziej unikał, niż odpychał słabych skazańców, chociaż ci reagowali agresją i wulgaryzmami kiedy tylko światło latarki padało na ich przyzwyczajone do ciemności oczy.
Przedarł się w końcu do części pomieszczenia, w którym leżały skrzynie. „Witaj ślicznotko” - powiedział sam do siebie. Powolnym krokiem zbliżał się do tej z napisem „Krzyż”. Spodziewał się, a raczej miał nadzieję, że znajdzie tam to, czego chciał. „W innym wypadku, wesoła gromadka skurczy się o jednego członka” - słowa skierował bardziej w przestrzeń niż do siebie.
Żołnierz przyklęknął przy zamku. Zabezpieczony magnetycznie, otwierany na kod. Kod, który powinien znać. Przyjrzał się dokładniej...
Nowoczesny zamek, kodem są cztery dwucyfrowe liczby, co daje praktycznie nieskończoną ilość kombinacji. Nie byłoby to problemem, gdyby nie mechanizm zabezpieczający przed kradzieżą. Każdy zamek jest wyposażony w mini-bombę, która wybucha automatycznie przy trzecim błędnym kodzie.
Crux przeklął pod nosem. „Cwaniak. Ciekawe, jak mam sobie poradzić bez sprzętu... A gdyby tak...” żołnierz zaczął powoli łączyć fakty. Napis na skrzyni to nie tylko wskazówka do odnalezienia sprzętu, ale do kodu...
W końcu znalazł pewne rozwiązanie. Wpisywał kod powoli, ale z nutką niepewności. Wiedział, że zamki potrafiły być niestabilne i wybuchać nawet przy pierwszych błędach.
03.
Nad pierwszą cyfrą zapaliła zielona lampka. Crux jednak dalej nie był spokojny.
18.
Kolejna zielona lampka. Czyżby to miało być aż tak proste?
21.
Crux na chwilę się zawahał. Mechanizm zaczął pracować i nie wiedział czy czeka go śmierć, czy nie. „A może to powinno być 22..” zaczął myśleć, czy nie popełnił błędu... Oczekiwał najgorszego.
Zielona lampka. Odetchnął z ulgą. „Czyli to jednak takie proste...”
24.
Zielona lampka. Zamek zabezpieczający automatycznie odskoczył i uchylił delikatnie wieko skrzyni. Crux zaczął je powoli otwierać, kiedy nagle ktoś z impetem przytrzasnął je nogą.
- To nie twoje, więc po co ruszasz? - szepnął mu dość życzliwie żeński głos.
Żołnierz zrezygnowany pokręcił głową. Popatrzył na oficerskie buty i czarne spodnie. Po czym jednym ruchem złapał i pociągnął dziewczynę za nogę. Nie spodziewała się tego. Z impetem upadła tyłkiem na skrzynię i ich spojrzenia się skrzyżowały.
Cruxowi ukazała się chuda dziewczyna średniego wzrostu, o kruczoczarnych włosach, owalnej twarzy i niebieskich, wręcz świecących oczach, które idealnie kontrastowały z bardzo bladą cerą. Czarna kurtka i nieśmiertelnik. Crux od razu poznał, kim była owa dziewczyna - Katherina Winter.
- Witaj, Sunshine, i grzecznie proszę, wypierdalaj od mojej skrzyni. - żołnierz powiedział to takim tonem, że Katherina poczuła się bezpieczna, ale jednocześnie zagrożona. W końcu skąd ją może znać?
- Nie wydaje mi się, żebyśmy się sobie przedstawili, więc skąd wiesz, jak się nazywam? – rzuciła pewnie dziewczyna. Wydawała się odważna, ale w tej chwili w środku trzęsła się jak galareta. Sierżant zmierzył ją bacznym spojrzeniem.
- Odwaga i nieumiejętne jej wykorzystanie to u was cecha rodzinna. - rzekł Crux, znów kręcąc ze zrezygnowaniem głową. - Jeśli chcesz wiedzieć, dlaczego zginął twój brat i co tutaj robisz, to proszę zejdź z tej cholernej skrzyni i nie waż się mnie uderzyć! - warknął – Pani Kanclerz by się to nie spodobało. - dodał, uśmiechając złośliwie.
Dopiero po ostatnim zdaniu zauważyła, że stoi nad nim z uniesioną ręką gotową do ataku. Chciała to zrobić, chciała z całych sił... Po tym, jak jej brata skazano na śmierć, bez żadnych podstaw...
- Skąd... - zawahała się na chwilę. Kilka kropel łez pociekło jej po policzkach. - Skąd i co wiesz o moim bracie?
- Później. - przerwał jej. - Później odpowiem na wszystkie twoje pytania. Jak tylko stąd wyjdziemy, a teraz proszę, czy możesz się przesunąć? - tym razem głos Cruxa brzmiał ciepło, naprawdę jak prośba.
Winter stanęła obok niego, a ten otworzył wieko. Ku jego zdumieniu ze skrzyni automatycznie wyłoniły się trzy półki...

5.
9 dni przed wylotem – Arka.
- Jesteś tego pewna? - spytał kapitan Shannon. - Jeśli to ujrzy światło dzienne, wszystko co zrobiliśmy do tej pory legnie w gruzach. Łącznie z wysłaniem więźniów na Ziemię.
Pani Kanclerz siedziała za swoim biurkiem, które było pokryte masą papierów. Pośpiesznie je przeglądała i zignorowała to, co powiedział kapitan.
Biuro nie było duże, a większość miejsca zajmowało wielkie, drewniane biurko. Na ścianie za miejscem pani Kanclerz był obraz przedstawiający górski krajobraz Ziemi. Na prawo szafki z papierami a na lewo wielka szyba z widokiem na Ziemię.
- AMANDO! - krzyknął zirytowany kapitan. Pani Kanclerz zostawiła papiery i spojrzała na niego wrogo.
- Tak, znam ryzyko. W końcu nie na darmo rozmawiamy o tym przy zamkniętych drzwiach. Czy sierżant wykonał swoją część zadania? - Kanclerz wyprostowała się i usiadła wygodnie na swoim krześle, zakładając nogę na nogę. Wzrok skierowała na Ziemię.
- Pytasz czy wykonał „rozkaz śmierć”? - Amanda skrzywiła się na to pytanie. - Tak. Jest pewny tego, że wylatuje i żąda niemożliwego. Więc na pewno tak.
- Żąda? - Kanclerz odwróciła się w stronę kapitana, wyraźnie zdziwiona, ten jednak spuścił wzrok. - Prosiłeś o ochronę syna, mam rację? - Shannon tylko pokiwał głową. - Czego chce? - Kapitan milczał. Amanda jednak nie dawała mu spokoju i mierzyła go swoim surowym spojrzeniem. Shannon głośno przełknął ślinę. - John, do cholery! Chcę ci z tym pomóc, więc powiedz, czego chciał?
- Swojego sprzętu z wymrożenia. - wymamrotał niewyraźnie. - Całego. Łącznie z Kate, zdjęciem i zapasem amunicji... - Kapitan przerwał na chwilę, a Amanda wybuchła śmiechem.
- Tylko tyle? - spytała, gdy uspokoiła się po chwili. - Ach no tak, dla ciebie to spory wysiłek. Gnojek jest młody, ale umie stawiać pod ścianą. - Kanclerz znów odwróciła się w stronę Ziemi. - Niech mu będzie. Masz moje pozwolenie. - Kapitan podniósł wzrok i uśmiechnął się ze łzami w oczach, uradowany. - Załaduj też dodatki dla Setki. Nie wiadomo w sumie co ich może spotkać w Mount Weather. Ostatnie wzmianki sięgają ponad 80 lat wstecz...
- Niezwłocznie się tym zajmę! - krzyknął ucieszony Kapitan i natychmiast wstał z miejsca.
- Poczekaj. - Kapitan stanął jak wryty z nadzieją, że Amanda nie zmieniła zdania. - Ostatnio wykonał swoje zadanie, czyli jednak jest dobrym żołnierzem. Masz. - wyciągnęła do niego rękę z kartką, do której John szybko podszedł. - To jego następne rozkazy. Wrzuć do skrzyni z jego sprzętem.
- Tak jest. - Kapitan odwrócił się i zaczął zmierzać do wyjścia.
- Przekaż mu też, że to ON ma być odpowiedzialny za wyrzucenie ze statku Thomasa Wintera, inaczej jego wycieczka skończy się szybciej niż zaczęła...

Kapitan zatrzymał się przy wyjściu z ręką na klamce. Amanda obserwowała go przez chwilę, po czym skierowała wzrok na Ziemię, łącząc palce jak do modlitwy i przykładając do czubka nosa. Shannon po chwili wewnętrznej walki wyszedł z biura.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz