piątek, 5 września 2014

Rozdział trzeci... #3


Kolejne fragmenty dla was, na umilenie weekendu ( : Następne będę aby was pocieszyć w poniedziałek, więc już wiecie kiedy się ich spodziewać :D

Tym razem skupimy się na Arce. Teraźniejszości i kilku dni przed wylotem Setki. Dodatkowo, poznacie jednego z głównych bohaterów w zupełnie innym świetle...
Tym razem nieco krócej, ale jest piątek, więc czas odpoczynku.
Zapraszam do lektury, komentowania i życzę udanego weekendu! ;)



Arka.
W pomieszczeniu medycznym monitorującym Setkę została tylko Masters i Anderson. Denis siedział przy biurku kontrolnym, Amy przed nim. Po tym, co powiedziała Kanclerz, nie potrafili do końca dojść do siebie. Wpatrywali się w ekrany wyświetlające stan więźniów, jednak ich wzrok był pusty. Myśli krążyły gdzieś indziej...
- Gdybyśmy tylko wiedzieli... - przerwał ciszę Denis.
- To co byś zrobił? - warknęła Masters, odwracając się do niego z grymasem złości. - Nic. Anthony prawie zginął, a pozostała czwórka to też pewnie robota Cruxa!
- Zamknij się w końcu! - wrzasnął na nią. Amy dalej mierzyła go wzrokiem. - Dali mu komunikator. Więc gdybyśmy o tym wiedzieli, próbowałbym nawiązać z nim kontakt. A tak, zmarnowaliśmy cały dzień...
- Przecież Shannon próbował z nim rozmawiać. - odparła Amy, kręcąc głową ze zrezygnowaniem.
- Jego sprzęt w porównaniu do naszego jest dobrym otwieraczem do konserw. - Masters i Anderson uśmiechnęli się do siebie mimowolnie. Jednak znów wróciła im nadzieja. - Pójdę zdobyć częstotliwość.
Denis szybko wstał z miejsca, jednak zaraz znowu usiadł. Coś zatrzęsło całą Arką. A przynajmniej ich pokładem medycznym.
- Co to było, do cholery? - krzyknęła ze strachem Masters. Anderson sprawdzał stan stacji na komputerze pokładowym. Po chwili podniósł wzrok na Amy. Było w nim zaskoczenie i nutka przerażenia.
- To z pokładu mechanicznego. Chyba odpalili drugi statek!
- Idź do Amandy. - nakazała, próbując z całych sił opanować emocje.
Denis kiwnął przytakująco głową, ale gdy tylko ruszył do drzwi, te zostały otwarte. Do pomieszczenia, z niemałym zaskoczeniem na twarzy, wszedł Shannon i Kanclerz.
- Nie mamy z tym nic wspólnego. - rzuciła Amanda, czując na sobie wrogie spojrzenia.
- Z wysłaniem zabójcy też nie? - syknęła Masters. - Wiesz o jego obserwacji z powodu psychozy, prawda?
- Fizycznie był więcej niż zdrowy. I wykonywał rozkazy. To mi wystarczyło. - Kanclerz zmierzyła ją surowym spojrzeniem. Jednak Amy nie dawała za wygraną.
- Tak jak możliwe napady niekontrolowanej i ślepej agresji? - rzuciła pewna siebie Masters. Amandzie głos ugrzązł w gardle. - To pewnie one są powodem śmierci czwórki, prawie piątki, dzieci.
Kanclerz twardo walczyła spojrzeniem z lekarką, jednak te słowa mocno ją zabolały. Trafiły w jej najczulszy punkt. Wiedziała, że wysłanie „mężczyzny z rozmrożenia” mogło być błędem i z każdą chwilą żałowała tej decyzji jeszcze bardziej.
- Przestańcie. Są ważniejsze sprawy. - przerwał im Anderson. Kobiety wciąż mierzyły się spojrzeniami.
- Co wiesz na temat tych wstrząsów? - spytał nagle Shannon, podchodząc do biurka.
- Pokład mechaniczny. Został z niego odpalony statek. - odparł Denis, włączając na głównym ekranie przekrój małego i dość kanciastego pojazdu kosmicznego. - Wstępnie mogę stwierdzić tylko, że to stary model. A skan cieplny ujawnia obecność jednej, maksymalnie dwóch osób.
- Skąd ta niepewność? - Amanda spojrzała na ekran główny.
- Bo równie dobrze może być pusty. - wszystkie oczy zwróciły się w stronę Andersona. - Ten model mógł pomieścić do trzech osób, jednak nie puszczano w nim więcej niż dwóch. Główną wadą był silnik, który oddawał część ciepła do środka pojazdu. Stąd ta niedokładność..
- Możesz uzyskać obraz z kamer tamtego sektora? - spytała Amy. Denis tylko kiwnął przytakująco głową.
Zaczął coś stukać na klawiaturze. Wszyscy czekali ze zniecierpliwieniem, aż pojawił się obraz. Na korytarzach było pusto, gdy nagle przez jeden z bocznych przebiegły dwie postacie.
- Zatrzymaj. - rozkazała Amanda, po czym cała czwórka zaczęła się uważnie przyglądać osobnikom z nagrania.
Jeden był w stroju mechanika, z długimi włosami. Jego rozpoznali od razu. Jimmy Ortiz. Drugi, ubrany w standardowy więzienny uniform, krótkie czarne włosy...
- Czy to nie jest... - zaczęła niepewnie Masters.
- Ale przecież on... - przerwał jej Shannon.
- Był martwy. - dokończyła Kanclerz.
Wszyscy zebrani spojrzeli po sobie czując, jak złowroga siła zaciska im gardła, uniemożliwiając wydanie z siebie chociaż najmniejszego dźwięku. W oczach mieli tylko jedno uczucie - strach.

8.
Ziemia.

Luna powoli kierowała się na dolny pokład. Zaczęła rozumieć to, jak bardzo się boi. Po drodze minęła ranną Alex oraz dwie ofiary Cruxa. Zastanawiała się, czy na pewno podjęła dobrą decyzję. Co prawda nie ona pierwsza schodziła do magazynu, w końcu musieli przynieść jedzenie zebrane przez Katherinę i resztę. Sierżant wtedy kompletnie nic nie robił. Siedział wpatrzony w jeden punkt, przekładając coś w palcach u ręki. Nikt nawet nie wiedział, czy żołnierz zdaje sobie sprawę, że ktoś z nim jest. „Jak będzie tym razem?” rozmyślała.
Początkowo, gdy schodziła po drabinie, słyszała jego głos, jakby z kimś rozmawiał. „Przecież siedział sam...” to właśnie ta myśl napawała ją niepokojem. Jednak po chwili usłyszała coś, co wręcz ją zamroziło w pół kroku. „On... śpiewa?”
Luna zatrzymała się na chwilę i zaczęła nasłuchiwać. Znowu rozmowa, jednak dalej słyszała jego głos. Zaczęła powoli schodzić po drabinie tylko po to, żeby znowu się zatrzymać, gdy do jej uszu dotarł odgłos strojenia jakiegoś instrumentu. Dziewczyna po raz drugi zaczęła się wsłuchiwać. Gdy usłyszała pierwsze dźwięki, miała pewność. „Gitara. On gra na gitarze!” krzyknęła w myślach, cicho schodząc do magazynu.
Dochodziły do niej kolejne słowa piosenki, którą śpiewał.

Take away all of this pain,
Life feels like it's all in vain,
Life feels like it's all in vain,
Blindingly it seeps through the trees,
Burning bright, subconscious streams,
Falling light, dismantled dreams.

We are too far gone,
We are too far gone,
We are too far gone,
We were, never meant to make it this far.

Luna była mocno zdziwiona. Nie wiedziała tylko, czy z powodu jego czystości głosu i modulacji wysokości tonu czy tekstu, którego przesłanie powoli zaczęło do niej trafiać.
Była prawie na pokładzie, kiedy jego gra nieco przyśpieszyła, ale zaraz wróciła do swojego wolnego i melancholijnego tempa.

I feel the rage,
And it burns the pages,
Of all these yesterdays.

We are all damaged and wrong,
Practicing for death alone,
Practicing for death alone,
Hope has gone cold with it's cause,
Lost inside it's every flaw,
Life is finally swallowed raw
.

Gdy w końcu zeszła na pokład, była pewna że Crux przestanie śpiewać. Jednak nic takiego się nie stało. Dziewczyna odwróciła się od drabiny i wtedy go ujrzała. Siedział na skrzyni i spokojnie grał na gitarze, której kolor zdołała dostrzec dopiero po dokładnym przyjrzeniu się. Podpalany brąz...
Żołnierz najwyraźniej nie wiedział o obecności Luny. Dziewczyna, nie chcąc mu przerywać, skryła się w cieniu. Crux dalej śpiewał...

We are too far gone,
We are too far gone,
We are too far gone,
We were, never meant to make it this far.

I feel the rage,
And it burns the pages,
Of all these yesterdays.

I'm covered fast,
In the falling ashes,
Of all these yesterdays.

Luna spostrzegła, że jego wzrok nie jest skierowany w pustą przestrzeń, a w konkretne miejsce. Jakby śpiewał do żywej osoby, która siedzi tuż przed nim. Zauważyła też delikatny uśmiech na jego twarzy. „O co tu w ogóle chodzi?” wciąż pytała siebie w myślach.
Przerwał jej głuchy dźwięk gitary, która spadła na ziemię. Luna podskoczyła ze strachu. Od razu zerknęła na Cruxa, który dalej siedział na skrzyni i patrzył we wcześniejszy punkt przed nim. Śpiewał kolejne wersy bez gitary, jednak jego głos zrobił się szorstki, chrypliwy i gardłowy. Jakby warczał. Ale na ostatnią linijkę znowu zmienił brzmienie na spokojne i łagodne. Luna była nieco zdezorientowana...

With the end in sight,
I clench what's left of light,
Press it against my head,
And dream of the color red.

Crux powtórzył ostatnie cztery wersy dwukrotnie. W połowie zwrotki sięgnął po pistolet, który przez cały czas leżał obok niego. Odbezpieczył go i dalej śpiewał. Po ostatnim wersie, przyłożył broń do swojego czoła...
- Crux, nie!

9.
Arka – 9 dni przed wylotem.

Thomas Winter był prowadzony w eskorcie dwóch strażników. Wiedział, dokąd zmierza. I wiedział, że nie ma z tego miejsca powrotu.
Po słowach sierżanta miał jeszcze nadzieję, że zobaczy siostrę, a może nawet uda się to wszystko jakoś odkręcić. Jednak gdy siedział sam, zakrwawiony i poobijany w pustej i ciemnej celi, zatracił ją całkowicie. „Skazany za niewinność..” przeszło mu przez myśl.
Strażnicy prowadzili go długim korytarzem, a Winter korzystał z możliwości spojrzenia na Ziemię, która była widoczna z wielkich okien. „Ciekawe, jak tam jest..”
Jeden z członków eskorty pchnął go, gdy zaczął się ociągać. To ocuciło Thomasa. Przestał marzyć. Jego myśli skupiły się na nadchodzącej śmierci.
Widział już egzekucje więźniów z celi śmierci. Każdy nowy rekrut musi to przeżyć aby „być przygotowanym na najgorsze”. Przynajmniej tak mówił kodeks po zaostrzeniu prawa. Prawa, które więźniów z celi śmierci kazało najpierw rozstrzelać w celu „nauki odpowiedniego zachowania”. Winter wzdrygnął się na samą myśl o tym.
Dochodzili do końca wycieczki, „Czyśćca”. Nie było to nic innego jak śluza między Arką a przestrzenią kosmiczną.
Pokonanie ostatnich metrów było dla Thomasa prawdziwym wyzwaniem. Czuł, jakby jego nogi były z ołowiu, a każdy następny krok sprawiał mu coraz większe trudności. Poruszał się do przodu chyba tylko dzięki strażnikom, którzy przez cały czas popychali go przed siebie.
Gdy w końcu znalazł się w Czyśćcu, wydał mu się on o wiele mniejszy niż za pierwszym razem. Powierzchnia nie większa niż pięć metrów kwadratowych, ściany z surowej stali i drzwi „na zewnątrz”, które były kontrolowane zarówno ze środka jak i z korytarza, tak samo jak te oddzielające Czyściec od Arki.
W pomieszczeniu spotkał dwie postacie. Po lewej stronie, przy włącznikach, stał zupełnie niewzruszony sierżant. Po prawej zaś, wyraźnie zestresowany adept Mendez. Thomas znowu wspominał moment, kiedy był tu po raz pierwszy...
Wyrwał go z tych myśli znajomy głos, dobiegający z głębi korytarza. „Thomas!” roznosiło się coraz głośniej. „Thomas!”.
Winter odwrócił wzrok w stronę korytarza, chociaż dokładnie wiedział, kto go wołał.
- Katherina!
- Thomas!
Dziewczyna, widząc swojego brata, rzuciła się natychmiast w jego stronę, chłopak jednak ani drgnął. Marzył o takiej chwili, ale nie mógł się ruszyć, sam nie wiedział dlaczego. Miał milion myśli na sekundę. „Crux to przygotował, czy raczej znowu mi się dostanie, gdy tylko wyjdę z Czyśćca, a nawet jeśli... co ja jej powiem?” Niepewność rosła w chłopaku z każdą chwilą.
- Zrób coś z tym. - rzucił Crux do Mendeza, adept jednak stał jak wryty. - Jesteś bezużyteczną mendą. Strażnicy! Zabrać ją do pokoju!
- Thomas! - znowu krzyknęła Katherina, jednak drzwi zaczynały się zamykać.
Chłopak ze łzami w oczach patrzył na swój ostatni widok, którym była jego własna siostra próbująca wyrwać się strażnikom.

Dziewczyna z kolei widziała tylko, jak Crux przykłada broń do głowy jej klęczącego i zapłakanego brata. Wciąż krzyczała jego imię i starała się uwolnić z objęć ochrony, bezskutecznie. Tylko jedna rzecz sprawiła, że dziewczyna padła na kolana, a łzy poleciały jej po policzkach. Był to wystrzał broni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz